„Spotkałam wielu cyfrowych nomadów w różnych podróżach. Rekordziści, z którymi miałam do czynienia są już nimi od ponad 15 lat. To ludzie, którzy chcieli poznawać świat i szukali na to sposobu. To pragnienie było podstawą. Ciekawość, otwartość, chęć uczenia się, tworzenie życia składającego się z własnych wyborów i decyzji niepodyktowanych dodatkowymi okolicznościami” – o modelu pracy cyfrowego nomady, pasji do samotnych podróży i tworzeniu tożsamości multikulturowej rozmawiamy dziś z Dominiką Sidorowicz – podróżniczką, która pokochała samotne podróże, autorką bloga Hamak Life, kobietą żyjąca w zgodzie z samą sobą.
W tym artykule uzyskasz odpowiedzi na następujące pytania:
1. Czym zawodowo zajmuje się Dominika?
5. Jak wygląda typowy dzień pracy Dominiki?
6. Czy dla cyfrowego nomady podróże to jedynie przepis na spędzenie wakacji, czy może coś więcej?
13. Jakie były najdziwniejsze, a także najsmaczniejsze specjały jakich próbowała?
Pokrótce to się nie da. Robiłam w życiu różne rzeczy. Na ogół wiele naraz. Najbliższe jest mi dziennikarstwo, podróże (nie mylić z wakacjami ;), fotografia, tłumaczenia, nauka i wszelkie zajęcia, które wymagają kreatywnego myślenia.
Nie jestem jeszcze w pełni cyfrowym nomadem, choć do takiego modelu dążę i jest mi bardzo bliski. Od wielu lat pracuję w formie czasowych kontraktów i jako freelancer. W Polsce, przynajmniej w mojej ocenie, nadal jest to wyzwanie. Gros firm wychodzi z założenia, że pracownika trzeba mieć na miejscu, żeby go kontrolować. Nie tyle liczy się rezultat, co schemat poznawczy oparty na kontroli człowieka, a nie jego wyników. Może inaczej jest jedynie w branży sprzedaży. Większość pracodawców jednak kierując się zasadami z epoki przedtechnologicznej albo przedcyfrowej zakłada, że pracownik powinien być na miejscu i podbijać kartę. W wielu przypadkach takiej potrzeby w ogóle nie ma. Taki model pracy nie pasował mi od zawsze. Potrafię się sama motywować, organizować swoje obowiązki, wymagać od siebie. Jestem zbyt samodzielna i niezależna na taki bezsensowny tradycjonalizm. W modelu zdalnym łatwiej się pracuje na innych rynkach, które szybciej i lepiej przystosowały się do zmian cywilizacyjnych lub w branży cyfrowej. Raczej nie da się prowadzić wirtualnej restauracji albo być wirtualną manikiużytką 😉
Te cechy to niezależność i samodzielność. Motywacja pochodząca z wewnątrz. Świetna organizacja pracy własnej. Brak potrzeby nadzoru i przewodnictwa zewnętrznego. Przedsiębiorczość i umiejętność pozyskiwania zleceń. Ogromna samodyscyplina. Natomiast chyba przede wszystkim cholerna odwaga i zaufanie do siebie. Trzeba porzucić narzucony schemat i zbudować swój własny model, skacząc na głęboką wodę. W gruncie rzeczy to są również cechy przedsiębiorcy i w dużej mierze freelancera. Cyfrowy nomada może pracować zdalnie, ale nie tylko zdalność go motywuje. Motywuje go wolność tworzenia własnego życia w różnych kontekstach kulturowych.
Spotkałam wielu cyfrowych nomadów w różnych podróżach. Rekordziści, z którymi miałam do czynienia są już nimi od ponad 15 lat. To ludzie, którzy chcieli poznawać świat i szukali na to sposobu. To pragnienie było podstawą. Ciekawość, otwartość, chęć uczenia się, tworzenie życia składającego się z własnych wyborów i decyzji niepodyktowanych dodatkowymi okolicznościami. Ci ludzie nie mówią o karierze, o pieniądzach, co nie znaczy że ich nie mają i co nie znaczy również, że nie zajmują bardzo odpowiedzialnych stanowisk albo nie prowadzą własnych firm. Wybierają jednak rozwiązania zgodne ze sobą, a wiec z wolnością, nie ze szczeblem w hierarchii czy podwyżką. Jeśli mają pracodawców, przedmiotem negocjacji nie są premie, ale na przykład dopasowanie godzin pracy, czyli dostępności do danej strefy czasowej – elastyczność. Nienormowany czas pracy, ale nie oznaczający pełnej dyspozycyjności. Takich wyborów nie podejmą ludzie, dla których ważniejszymi wartościami są bezpieczeństwo, stablizacja, kariera, prestiż czy potrzeba gromadzenia przedmiotów, które można kupić za coraz wyższe pensje i tym sposobem podnieść swoje poczucie wartości. Bo to prawdziwe wynika z tego, że żyje się w zgodzie ze sobą.
Według mnie z jednej strony rynek nie nadąża za zmianami cywilizacyjnymi, a kulturowo chodzi również o kontrolę. Polska długo była narodem zniewolonym. Granice zaczęły się otwierać po 89 roku. Polacy emigrowali do pracy, zresztą nadal to robią. Przedsiębiorczość była tępiona, wolność w ogóle nie stanowiła wartości. To stworzyło pewien model mentalny. Mimo zmian, które od dawna już trwają, ten model się wgryzł w tożsamość polską. Statystyczny Polak cieszy się, że w ogóle ma pracę albo dobrze płatną pracę. Myśli w schemacie. Utartym, takim który widzi dookoła, a więc tradycyjnie: studia, praca na etacie, pieniądze, rodzina, pieniądze.
Jeśli mówimy o cyfrowych nomadach, to ta grupa jest różnorodna. Są w niej i przedsiębiorcy i freelancerzy i ludzie pracujący na czasowych kontaktach. To nie są ludzie związani tradycyjnie rozumianym etatem. A ten ostatni to taka wymiana. Pracodawca daje bezpieczeństwo bardzo pozorne zresztą, jeśli spojrzymy na sytuację emerytów w Polsce, a sam, moim zdaniem bierze życie pracownika. Organizuje jego świat. Życie wielu ludzi kręci się wokół pracy. Na różne sposoby: narzekania, dawania z siebie wszystkiego, pogoni za prestiżem, biernej akceptacji lub agresywnej postawy po trupach do celu. Skala jest duża. Ten konstrukt pochłania niesamowite pokłady energii. Zawsze jednak jest to sprzedanie siebie za coś. Za pieniądze, za uznanie, za karierę, za zagłuszenie jakiegoś lęku. Pracownik etatowy w dużej mierze jest dzieckiem rodzica, który mówi mu jak żyć, co robić i jak robić. Według mnie to straszne zniewolenie. Nie widzę w tym żadnego bezpieczeństwa, zwłaszcza jeśli popatrzy się na ostateczny wynik tej transakcji. Zdawanie się na tego “opiekuna” aż do emerytury można by porównać do postawy dorosłego dziecka, które nadal mieszka z rodzicami. W gruncie rzeczy to wyraz lęku, niedojrzałości, naiwności, braku myślenia perspektywicznego. W każdym razie ja nie widzę tego modelu jako satysfakcjonującej, partnerskiej wymiany.
Zdecydowanie inaczej niż wielu ludzi pracujących na etacie. Pracuję we własnym rytmie. W różnych godzinach, bo znam swój zegar. Wiem, kiedy jestem najbardziej wydajna i kiedy muszę zrobić przerwę, bo koncentracja spada. Weekendy nie mają tu nic do rzeczy. Tylko że ja robię, to co lubię. Nie jest więc tak, że odczuwam to jako przykry obowiązek czy nawet sensu strice pracę. Według mnie i zresztą oceny otoczenia pracuję więcej niż przeciętny pracownik na etacie. Podejrzewam, że napęd i energię daje mi wewnętrzna motywacja. Jestem przyzwyczajona do takiego obciążenia, bo od zawsze byłam bardzo aktywna. Studiowałam na kilku kierunkach jednocześnie, przy okazji pracując. Wtedy nauczyłam się zarządzać czasem, znajdować różne skóty, odrzucać niepotrzebne czynności, omijać czwatrą ćwiartkę kwadraru Coveya. Prioretyzuję, choć nadal gubią mnie czynności operacyjne. Tutaj szukam wydajności, bo czasem się zdarza, że sprawy wymagające interakcji z ludźmi, którzy funkcjonują według procedur, ciągną się o wiele dłużej niż zakładałam, co mi rozwala grafik. Wtedy najczęściej to zostawiam i szukam sposobu na skróty lub po prostu innej drogi.
Wciąż dużo czasu zajmuje mi nauka, bo sprawdzam dużo rzeczy w działaniu. Mam świadomość tego, że wiele rezultatów mogłabym osiągnąć szybciej, gdybym poruszała się po utartych ścieżkach. Byłoby mniej frustracji, ale i mniej wyzwań 😉 Każdego dnia staram się robić nowe rzeczy i to mi z jednej strony osłabia efektywność, ale z drugiej utrzymuje stan zaciekawienia, czyli wewnętrzną motywację. Myślę, że cyfrowych nomadów charakteryzuje również wysoka kreatywność i związana z tym niechęć do rutyny oraz łatwość nudzenia się tym, co już znane. Dlatego potrzebują zmiany scenerii i otoczenia. Poza tym myślę w ruchu. Rozmowy telefoniczne najchętniej odbywam na spacerze, również wtedy opracowuję różne plany i strategie. Bardzo dużo chodzę, czasem do 20 km dziennie. Nagrywam pomysły na dyktafon albo robię notatki w głowie. Potem wracam i siadam przed komputerem, żeby pracować. Nie widzę tych granic. Dla mnie to płynny proces.
To zdecydowanie nie są wakacje. Tak samo jak podróże nie są wakacjami. To jest sposób na ciekawe, pełne życie. Wakacje są przerwą od pracy. Mają służyć naładowaniu akumulatorów. W przypadku cyfrowego nomady to jest płynne. Te akumulatory ładują się cały czas. Granice pomiędzy pracą a nie pracą się zacierają.
To nie są te same grupy, choć na pewno istnieje zbiór wspólny. Backpackersi dużo bardziej się socjalizują. Często nawet mam wrażenie, że są bardziej zainteresowani poznawaniem innych podróżników niż miejscowej kultury. To są w dużej części bardzo młodzi ludzi. Po koledżach, studenci. Średnia wieku 24 lata. Ciekawi świata, ale chyba jeszcze bardziej dobrej zabawy, nawiązania kontaktów towarzyskich. Cyfrowi nomadzi są starsi i wybierają prywatne kwatery, airbns, pensjonaty z lokalną atmosferą, nie szaleją tak na imprezach, bo przecież też pracują. Nie są na przedłużonych wakacjach. Szukają miejsc z dobrym WIFI, a w zasadzie tzw. cyber hub. Część z nich korzysta z ośrodków, które nieco przypominają miejsca pracy. Są otwarte 24 godziny na dobę, jednak nie panuje w nich atmosfera z kubika, a pobyt tam jest dobrowolny. Czasem łatwiej i wygodniej się skoncentrować w atmosferze pracy, a nie atmosfery relaksu, którą tworzą inni goście lub po prostu internet dużo lepiej działa i trzeba tam wpaść na parę godzin, żeby mieć gwarancję łącza.
Byłabym daleka od takich generalizacji. Szczęście zdecydowanie nie jest pochodną kraju pochodzenia, ale osobistym wyborem. Życiem w zgodzie ze sobą. Jasne, że czasem mamy łatwiej, czasem trudniej ze względu na zewnętrzne blokady lub ograniczenia. Przykładowo można być zadowolonym, kiedy ma się wysoki status społeczny ze względu chociażby na kraj pochodzenia. Taka sytuacja, generalizując, dotyczy Niemców, Brytyjczyków, Amerykanów, Skandynawów. Są zadowoleni, ale niekoniecznie szczęśliwi. Polacy z moich obserwacji nie są ani zadowoleni ani szczęśliwi.
Nie wiem. Naprawdę! To pytanie z serii, w którym kraju podobało ci się najbardziej i dlaczego.
Mogę jedynie powiedzieć, że bardzo dobrze na wszystkich poziomach zgodności wewnętrznej czułam się w Nowej Zelandii. Piękne krajobrazy, życzliwi ludzie, brak bariery językowej i jakiekolwiek poczucia obcości czy inności. Pasowałam tam. Podobnie czułam się w Panamie. Paradoksalnie bardzo dobrze również odnajduję się w Izraelu, chociaż tam wiele rzeczy, zresztą podobnych jak w Polsce mi nie pasuje. Kochałam też Hiszpanię sprzed czasów euro i wszystkich zmian, które zaszły w tamtejszej kulturze.
A kontra? Na pewno nie chciałabym mieszkać w Indiach, Włoszech i sztywnych krajach wiecznej zmarźliny, zarówno dosłownej jak i mentalnej 😉
Uczą siebie przede wszystkim. Człowiek dowiaduje się o swojej skali, jak i dokąd może ją przesuwać. Świadomie buduje swój charakter i osobowość. Zanurzenie w innych kulturach również zmienia tożsamość. Rozmywa ją i jednocześnie wyostrza.
Znowu trudne pytanie. Zawsze lubię ten moment nawiązania prawdziwej więzi z człowiekiem. To się często pojawia w interakcjach podróżniczych. Na początku traktują cię jak obcego, nieufnie, a potem zdobywasz ich serca, otwartość, zaufanie. Bardzo lubię te chwile przełamania, topnienia lodów.
Zaskakuje mnie też zawsze jak rozpuszczają się granice pomiędzy krajami, bo na ogół poruszam się lądem. Często jest tak, że rejony przygraniczne są bardziej podobne do poprzedniego kraju, że zmiana kultury, architektury pojawia się w jakimś innym punkcie niż przebiega granica. Tak było np. w północnej Nikaragui, która bardzo przypominała Honduras. Natomiast natychmiast bardzo odczułam różnicę, wjeżdżając z Gwatemali do Salwadoru. Zniknęli Indianie Maya, rozpłynęła się nieufność czy wrogość, zniknęło okrucieństwo wobec zwierząt. Podobnie ostra granica w mentalności jest pomiędzy Kostaryką a Panamą, Indonezją a Malezją. Australią a Nową Zelandią.
Natomiast podróże składają się z elementów przełomowych. Niekoniecznie są to historie, czy przygody. Często to jest po prostu jakaś zmiana w świadomości, percepcji. Coś w rodzaju wrażenia: o rany! Jestem w Laosie i jadę na jakimś zdezelowanym rowerze drogą której nie ma 😉 Albo jestem na lodowcu. To niemożliwe! Nurkuję i gapię się na jakieś ryby. Nawet nie mam pojęcia, jak się nazywają, to pewnie mi się śni 😉 Albo siedzę obok pilota śmigłowca i on się pyta, czy chcę się zamienić miejscami i utrzymywać kurs. Czasem czuję się jak bohater jakiejś nieprawdopodobnej historii!
Z takich makabrycznych rzeczy pewnie do końca życia nie zapomnę widoku szczurów przywiązanych za ogon na patyku, nietoperzy sprzedawanych na bazarach i żywych żab na wagę. Natomiast za doświadczenia wręcz mistyczne uznałabym pierwszy skok spadochronowy i to jak siłą woli oraz jakiejś wyższej instancji wykaraskałam się z choroby, która prawdopodobnie była odmianą tyfusu. Wracając do pytania o cienie podróży w pojedynkę, to właśnie wtedy sobie pomyślałam, że do Afryki Subsaharyjskiej wolałabym jednak pojechać z kimś. Przy długich podróżach nie ma sensu przyjmować leków antymalarycznych i w przypadku utraty przytomności w jakimś odległym od miasta rejonie, taka osoba towarzysząca może uratować życie.
Chyba tak. Chociaż czuję, że jestem z Polski, bo tutaj się urodziłam i spędziłam dzieciństwo, ale teraz wydaje mi się to bardzo odległym doświadczeniem. Odczuwam to również, jak czasem próbuję komuś wytłumaczyć, jak wyglądała Polska mojego dzieciństwa, ale też zależy komu. Argentyńczyk zrozumie to lepiej niż Amerykanin. Jestem również związana z językiem. Wciąż trudno byłoby mi tworzyć płynną fikcję albo jakieś wyszukane metafory w innych językach. I nie do końca jest to kwestia umiejętności raczej czucia. Przykładowo jak pisałam teksty narracyjne po angielsku czy hiszpańsku zawsze dawałam je do wglądu jakiemuś native’owi, dopytując się, czy dana metafora ma sens, czy konkretny dialog naprawdę oddaje wszystkie niuanse, które miałam na myśli. Jest to pewien rodzaj bariery, ale pojawia mi się tylko w pisaniu.
W interakcjach natomiast zauważyłam, że wraz ze zmianą języka zmienia mi się osobowość. Jakbym myśląc w innym języku, wychodziła z polskości i stawała się kimś innym. Często zdarza mi się również w drugą stronę. Słowa, zdania, myśli, skojarzenia przychodzą szybciej w innym języku niż po polsku. Nie chodzi tylko o język, bo w języku właśnie jest tożsamość, chodzi o jakiś nawyk, skrót myślowy przeniesiony z innej rzeczywistości do innej. Zmienia się styl postrzegania, myślenia, interpretowania zjawisk, a nawet ubierania. Np. 3/4 mojej szafy stanowią stroje letnie, bo podróżuję głównie w takie klimaty. 1/4 dodatkowe ubrania sportowe. Z czysto zimowych mam po jednym egzemplarzu. To jest dość dziwaczne rozwiązanie w Polsce. Pamiętam taką rozmowę z ekspedientką w centrum handlowym na Florydzie, gdzie robiłam zakupy ubraniowe. Zazdrościła mi bardzo, że mam taką różnorodność pór roku i mogę sobie chodzić w różnych ubraniach, bawić się modą, nosić oficerki. To był bardzo ciekawy punkt widzenia.
Nie jestem fanką kulinarnych eksperymentów i wielu rzeczy nie jem np. słodyczy, czerwonego mięsa i drobiu. Nie bardzo mi również służą potrawy mączne, ale już na przykład uwielbiam owady i różne żyjątka morskie. Nie jadam również krokodyli, chociaż żaby i ślimaki już tak.
W sumie nie jestem pewna, co można uznać za dziwne jedzenie, ale jadłam mrówki, szarańczę, skorpiony, węże. Te ostatnie mają smak zbliżony do węgorza. Niestety jadłam również rekina, który smakuje trochę jak tuńczyk, a trochę jak stek. Mrówki, skorpiony, koniki polne i inne owady o chitynowych pancerzykach natomiast przypominają chipsy. Zresztą bardzo smaczne są również te z platana i yuki. Lubię te warzywa. Podobnie jak całą gamę owoców i innych warzyw, których nie uprawia się w Europie. Z dziwnych rzeczy piłam również whisky z bananowca w Laosie na weselu. Nie lubię alkoholu, ale w tym przypadku nie chciałam popełniać faux pas i byłam ciekawa smaku. Rzeczywiście smakuje to i jak whisky i jak z bananowca 😉 W Azji, w Ameryce Centralnej można kupić bardzo dużo wyjątkowo dziwnych alkoholi z wężami, skorpionami w środku, ale wydaje mi się to makabryczne, a poza tym wolę inne rzeczy, więc nie testowałam. Natomiast bardzo smakuje mi piwo ryżowe, o ile w ogóle można nazwać je piwem. Woltaż takiego napoju nie przekracza 2%, często są to wartości poniżej 1%, ale goryczka fantastycznie gasi pragnienie w tropikach.
Raczej na stałe. W tym momencie nie wyobrażam sobie osiąść w jednym miejscu i spędzić tam resztę życia. Nie robię jednak założeń. Życie składa się ze zmian, zwłaszcza jeśli człowiek jest otwarty na doświadczenia, chce się rozwijać. Może się tak zdarzyć, że zatrzymam się na dłużej w jakimś miejscu i to wygląda na prawdopodobny scenariusz, ale kompletnie nie widzę siebie jako osoby chodzącej codziennie do tego samego biura. Zawsze widzę siebie w ruchu. I teraz pomyślałam sobie, że być może miłość do podróży, czy bycie nomadem cyfrowym koreluje również z temperamentem?